Swoimi dwoma pierwszymi recenzjami
restauracji przyzwyczaiłam Was do dużej ilości słodkiego,
lepkiego od pochwał lukru. Tym razem jednak będzie zupełnie
inaczej bo na tapecie ląduje restauracja Titi, znajdująca się w
piwnicy, troszeczkę na uboczu, na ulicy Sienkiewicza w Łodzi, w
sąsiedztwie, urzędu miasta, znanego liceum i hostelu. Restauracja należy
raczej do tych mniejszych. Jest urządzona prosto i schludnie.
Wszystko jest czyste i zadbane, więc w tej kwestii restauracji nie
można nic zarzucić.
Do Titi wybrałam się z innymi
blogerkami kulinarnymi, będąc pełna nadziei na wspaniale spędzony
czas i wspaniałe jedzenie. To pierwsze miałam zapewnione dzięki
obecności Asi (Biedronka w kuchni), Kasi (Bake&Taste), Marty
(Cucina della Felicita) oraz Justyny (In cooking we trust), za co Dziewczynom bardzo dziękuję. Z tym drugim niestety już było
gorzej. W sobotnie popołudnie o godzinie 17:00 w restauracji poza
nami nie było nikogo oprócz obsługi. Dopiero później pojawiła
się para, która jednak szybko pochłonęła swoje dania i równie
szybko zniknęła. Poza tym wokół nas były tylko puste, czerwone
stoliki i chilloutowa muzyka. To powinno od razu dać nam do
myślenia, ale z drugiej strony chciałyśmy dać Titi szansę na
wykazanie się.
Większość wybranych przez nas dań pochodziło z
części menu nazwanej „Babie lato”. Po cichu liczyłyśmy, że
sezonowe dania, aspirujące do bycia wyszukanymi, okażą się hitem.
Marta oceniła swój brzoskwiniowo pomarańczowy chłodnik z awokado
i świeżą miętą na dobry, więc jeden plus dla Titi. Sałatka z
ricottą, awokado, gruszką i granatem nie była już tak dobra, ale
ciągle była całkiem niezła i w sumie nie można się było do
niczego przyczepić. Cannelloni z kurkami i kozim serem pod musem
kurkowym z płatkami chilli i migdałami było zjadliwe. Danie jednak
mimo użycia kurek i koziego sera pozostało daniem absolutnie bez
charakteru, co przy takich składnikach troszkę mnie zdziwiło, bo
powinno być zupełnie inaczej. Poza tym ja wyczułam w tym canelloni
zapach stęchlizny i nie był to, albo przynajmniej nie powinien to
być zapach koziego sera, który „pachnie” zupełnie inaczej. A
więc coś tu było nie tak.
Przejdźmy jednak do dań, o których
Łasuch może powiedzieć najwięcej, bo wylądowały na jego własnym
talerzu a które okazały się sporą katastrofą. Po pierwsze
polędwiczki wieprzowe z sosem estragonowo-gruszkowym z dodatkiem
brokuła i ziemniaka w mundurku. Zacznę od mięsa, które było
jednym z twardszych kawałków mięsa, jakie udało mi się spożywać
w restauracjach.
Przyzwyczajona do soczystych, uprzednio dobrze
zamarynowanych kawałków mięsa, które niemal rozpływają się w
ustach nie potrafiłam się rozsmakować w czymś, czemu bliżej było
do zelówki w bucie niż do kawałka mięsa. Polędwica była twarda i sucha.
Mnie było po prostu szkoda tego kawałka mięsa, które było
upieczone czy wysmażone na śmierć. Do polędwicy zaserwowano sos
gruszkowy, który trochę ratował sytuację, której uratować i
tak się nie udało. Dodatkami do mięsa okazał się zimny i na
dodatek rozgotowany i niesłony brokuł oraz niedopieczony, znowu
niesłony i twardy ziemniak. Kucharz, który myli makaron al dente z
ziemniakiem al dente to raczej kiepski kucharz. Tak więc duży,
naprawdę ogromniasty minus za danie główne.
Po takim zgrzycie
przestałam już liczyć, że deser okaże się megahitem i powali
mnie na kolana. I zaiste nic takiego się nie stało. Kruche ciasto
ze śliwkami i kremem patissiere okazało się ciastem wyjętym
prosto z lodówki. Zrozumiałabym, gdyby to był sernik lub beza
lodowa, ale kruchego ciasta ze śliwkami i z kruszonką raczej nie
serwuje się na zimno. Najczęściej w temperaturze pokojowej a
jeżeli szef kuchni ma odrobinę fantazji to może je podać na
ciepło z gałką lodów waniliowych, podobnie jak podaje się
szarlotkę. Zimne kruche ciasto jest po prostu niedobre. Do tego
znikający krem patissiere, który był, ale jakby go w ogóle nie
było i katastrofa gotowa. Marta na deser zamówiła muffinkę
marchewkową. Kawałek tej muffinki wylądował w moich brzuchu więc
mogę pokusić się o ocenę i napisać, że była poprawna, choć obok muffinki pieczonej przeze mnie ze sporym marchewkowym wkładem to ona nawet nie
leżała.
Podsumowując wrażenia z tego wszystkiego, co zjadłam i
czego udało mi się spróbować, uważam, że szef kuchni pomimo
ogromnych aspiracji nie ma być może wystarczającej wiedzy lub
chęci, żeby te dania oprócz wykorzystania świeżych sezonowych
składników oraz modnych nazw przygotować je tak, żeby było pysznie albo choćby smacznie. W Titi
mi tego strasznie zabrakło. Menu kusi wspaniałymi daniami do tego
stopnia, że aż ślinka cieknie. Tym większe jest potem zdziwienie,
że zamawiało się złotą kurę a dostało się pozłacaną i to
tylko gdzieniegdzie. Zdecydowanie wolałabym, żeby dania były
prostsze, uczciwie i smacznie przyrządzone, z dbałością o każdy
szczegół.
Serwowane potrawy były jakie były,
ale do tego dochodzi jeszcze jedna dość istotna kwestia a
mianowicie czas serwowanie potraw. Podkreślę, że w trakcie
zbierania zamówienia i przygotowywania potraw byłyśmy w
restauracji same, czyli w sumie tylko 5 wygłodniałych Blogerek.
Szkoda, że każda z nas dostała danie w innym czasie. Często
zdarzało się, że część z nas patrzyła na pełne talerze
Koleżanek jak sroki w gnat mając przed sobą całkowitą pustkę. Jak dobrze pamiętam Kasia zamówiła na dodatek kawę i upewniła się u kelnerki, że zostanie ona zaserwowana na sam koniec naszej kulinarnej uczty. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy kawa jako jedna z pierwszych rzeczy pojawiła się na naszym stole. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby restauracja była pełna gości.
Takie sytuacje w dobrych restauracjach są niedopuszczalne. Po to
wybieram się w grupie do restauracji, żeby jeść wspólnie a nie
osobno.
Jeżeli chodzi o ceny potraw, to trzeba
przyznać, że nie są one wygórowane i wizyta w Titi nie jest
poważnym obciążeniem dla portfela. To raczej niższa półka
cenowa. Ciągle mam jednak wrażenie, że ktoś chce mi sprzedać
malucha jako mercedesa w cenie jak za malucha. Pierwsza myśl jest
taka, że oczywiście to świetna okazja, ale potem dopiero
przychodzi zastanowienie, że coś tu nie gra. Stąd moje wrażenie,
że brak w tym wszystkim szczerości. Po tysiąckroć wolałabym,
żeby ktoś mi sprzedawał malucha jako malucha i w cenie malucha.
Wtedy będzie w tym prawdziwość i ja to kupię i wtedy z chęcią
odwiedzę Titi. Na razie jednak daję tej restauracji duży minus i
zdecydowanie nie mam ochoty na ponowną wizytę.
English version
Restaurant reviews come only in Polish but stay tuned for delicious recipes coming very soon also in English:-)
English version
Restaurant reviews come only in Polish but stay tuned for delicious recipes coming very soon also in English:-)
ale wystrój faktycznie mają piękny :)
OdpowiedzUsuńchociaż tyle :-)
Usuńkruche ciasto na zimno? rzeczywiście się nie popisali ..
OdpowiedzUsuńoj nie, coś poszło bardzo nie tak
Usuńale ci dobrze :) mniam
OdpowiedzUsuńOlesiu, no nie wiem czy mi dobrze i nie wiem czy mniam...
Usuńczemu niewiesz czy mniam?nie smakowalo ci?
UsuńOlesiu, zachęcam do przeczytania całej recenzji, albo chociaż fragmentu :-)
UsuńPrzyjemne wnętrza.
OdpowiedzUsuńPoza tym skoro dajesz minus,to nie ma o czym mówić.
Pozdrawiam ciepło!
Pozdrawiam cieplutko Amber:-)
Usuńw sumie to czasem warto trafić w takie miejsce - bardziej docenia się inne :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i również dziękuję za spotkanie!
Dokładnie tak Kaś. Ja ostatnio żywiłam się we włoskiej knajpie w Berlinie i zachwycałam się zwykłym brokułem i ziemniakami właśnie, bo były zrobione idealnie, nie tak jak w Titi. Dzięki Kaś za spotkanie i mam nadzieję, do zobaczenia wkrótce :-)
UsuńFajne miejsce , koniecznie do odwiedzenia kiedyś. Pozdrawiam!:**
OdpowiedzUsuńEwelino, No nie wiem, czy to miejsce trzeba koniecznie odwiedzić...?!?! I nie do końca jest to fajne miejsce, jak piszesz...?!?!
Usuń