piątek, 21 września 2012

Łasuch stołuje się na mieście #3: Titi, Łódź

Swoimi dwoma pierwszymi recenzjami restauracji przyzwyczaiłam Was do dużej ilości słodkiego, lepkiego od pochwał lukru. Tym razem jednak będzie zupełnie inaczej bo na tapecie ląduje restauracja Titi, znajdująca się w piwnicy, troszeczkę na uboczu, na ulicy Sienkiewicza w Łodzi, w sąsiedztwie, urzędu miasta, znanego liceum i hostelu. Restauracja należy raczej do tych mniejszych. Jest urządzona prosto i schludnie. Wszystko jest czyste i zadbane, więc w tej kwestii restauracji nie można nic zarzucić. 



Do Titi wybrałam się z innymi blogerkami kulinarnymi, będąc pełna nadziei na wspaniale spędzony czas i wspaniałe jedzenie. To pierwsze miałam zapewnione dzięki obecności Asi (Biedronka w kuchni), Kasi (Bake&Taste), Marty (Cucina della Felicita) oraz Justyny (In cooking we trust), za co Dziewczynom bardzo dziękuję. Z tym drugim niestety już było gorzej. W sobotnie popołudnie o godzinie 17:00 w restauracji poza nami nie było nikogo oprócz obsługi. Dopiero później pojawiła się para, która jednak szybko pochłonęła swoje dania i równie szybko zniknęła. Poza tym wokół nas były tylko puste, czerwone stoliki i chilloutowa muzyka. To powinno od razu dać nam do myślenia, ale z drugiej strony chciałyśmy dać Titi szansę na wykazanie się. 

Większość wybranych przez nas dań pochodziło z części menu nazwanej „Babie lato”. Po cichu liczyłyśmy, że sezonowe dania, aspirujące do bycia wyszukanymi, okażą się hitem. Marta oceniła swój brzoskwiniowo pomarańczowy chłodnik z awokado i świeżą miętą na dobry, więc jeden plus dla Titi. Sałatka z ricottą, awokado, gruszką i granatem nie była już tak dobra, ale ciągle była całkiem niezła i w sumie nie można się było do niczego przyczepić. Cannelloni z kurkami i kozim serem pod musem kurkowym z płatkami chilli i migdałami było zjadliwe. Danie jednak mimo użycia kurek i koziego sera pozostało daniem absolutnie bez charakteru, co przy takich składnikach troszkę mnie zdziwiło, bo powinno być zupełnie inaczej. Poza tym ja wyczułam w tym canelloni zapach stęchlizny i nie był to, albo przynajmniej nie powinien to być zapach koziego sera, który „pachnie” zupełnie inaczej. A więc coś tu było nie tak. 

Przejdźmy jednak do dań, o których Łasuch może powiedzieć najwięcej, bo wylądowały na jego własnym talerzu a które okazały się sporą katastrofą. Po pierwsze polędwiczki wieprzowe z sosem estragonowo-gruszkowym z dodatkiem brokuła i ziemniaka w mundurku. Zacznę od mięsa, które było jednym z twardszych kawałków mięsa, jakie udało mi się spożywać w restauracjach. Przyzwyczajona do soczystych, uprzednio dobrze zamarynowanych kawałków mięsa, które niemal rozpływają się w ustach nie potrafiłam się rozsmakować w czymś, czemu bliżej było do zelówki w bucie niż do kawałka mięsa. Polędwica była twarda i sucha. Mnie było po prostu szkoda tego kawałka mięsa, które było upieczone czy wysmażone na śmierć. Do polędwicy zaserwowano sos gruszkowy, który trochę ratował sytuację, której uratować i tak się nie udało. Dodatkami do mięsa okazał się zimny i na dodatek rozgotowany i niesłony brokuł oraz niedopieczony, znowu niesłony i twardy ziemniak. Kucharz, który myli makaron al dente z ziemniakiem al dente to raczej kiepski kucharz. Tak więc duży, naprawdę ogromniasty minus za danie główne. 

Po takim zgrzycie przestałam już liczyć, że deser okaże się megahitem i powali mnie na kolana. I zaiste nic takiego się nie stało. Kruche ciasto ze śliwkami i kremem patissiere okazało się ciastem wyjętym prosto z lodówki. Zrozumiałabym, gdyby to był sernik lub beza lodowa, ale kruchego ciasta ze śliwkami i z kruszonką raczej nie serwuje się na zimno. Najczęściej w temperaturze pokojowej a jeżeli szef kuchni ma odrobinę fantazji to może je podać na ciepło z gałką lodów waniliowych, podobnie jak podaje się szarlotkę. Zimne kruche ciasto jest po prostu niedobre. Do tego znikający krem patissiere, który był, ale jakby go w ogóle nie było i katastrofa gotowa. Marta na deser zamówiła muffinkę marchewkową. Kawałek tej muffinki wylądował w moich brzuchu więc mogę pokusić się o ocenę i napisać, że była poprawna, choć obok muffinki pieczonej przeze mnie ze sporym marchewkowym wkładem to ona nawet nie leżała. 

Podsumowując wrażenia z tego wszystkiego, co zjadłam i czego udało mi się spróbować, uważam, że szef kuchni pomimo ogromnych aspiracji nie ma być może wystarczającej wiedzy lub chęci, żeby te dania oprócz wykorzystania świeżych sezonowych składników oraz modnych nazw przygotować je tak, żeby było pysznie albo choćby smacznie. W Titi mi tego strasznie zabrakło. Menu kusi wspaniałymi daniami do tego stopnia, że aż ślinka cieknie. Tym większe jest potem zdziwienie, że zamawiało się złotą kurę a dostało się pozłacaną i to tylko gdzieniegdzie. Zdecydowanie wolałabym, żeby dania były prostsze, uczciwie i smacznie przyrządzone, z dbałością o każdy szczegół.

Serwowane potrawy były jakie były, ale do tego dochodzi jeszcze jedna dość istotna kwestia a mianowicie czas serwowanie potraw. Podkreślę, że w trakcie zbierania zamówienia i przygotowywania potraw byłyśmy w restauracji same, czyli w sumie tylko 5 wygłodniałych Blogerek. Szkoda, że każda z nas dostała danie w innym czasie. Często zdarzało się, że część z nas patrzyła na pełne talerze Koleżanek jak sroki w gnat mając przed sobą całkowitą pustkę. Jak dobrze pamiętam Kasia zamówiła na dodatek kawę i upewniła się u kelnerki, że zostanie ona zaserwowana na sam koniec naszej kulinarnej uczty. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy kawa jako jedna z pierwszych rzeczy pojawiła się na naszym stole. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby restauracja była pełna gości. Takie sytuacje w dobrych restauracjach są niedopuszczalne. Po to wybieram się w grupie do restauracji, żeby jeść wspólnie a nie osobno.

Jeżeli chodzi o ceny potraw, to trzeba przyznać, że nie są one wygórowane i wizyta w Titi nie jest poważnym obciążeniem dla portfela. To raczej niższa półka cenowa. Ciągle mam jednak wrażenie, że ktoś chce mi sprzedać malucha jako mercedesa w cenie jak za malucha. Pierwsza myśl jest taka, że oczywiście to świetna okazja, ale potem dopiero przychodzi zastanowienie, że coś tu nie gra. Stąd moje wrażenie, że brak w tym wszystkim szczerości. Po tysiąckroć wolałabym, żeby ktoś mi sprzedawał malucha jako malucha i w cenie malucha. Wtedy będzie w tym prawdziwość i ja to kupię i wtedy z chęcią odwiedzę Titi. Na razie jednak daję tej restauracji duży minus i zdecydowanie nie mam ochoty na ponowną wizytę. 



English version

Restaurant reviews come only in Polish but stay tuned for delicious recipes coming very soon also in English:-) 

14 komentarzy:

  1. ale wystrój faktycznie mają piękny :)

    OdpowiedzUsuń
  2. kruche ciasto na zimno? rzeczywiście się nie popisali ..

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. Olesiu, no nie wiem czy mi dobrze i nie wiem czy mniam...

      Usuń
    2. czemu niewiesz czy mniam?nie smakowalo ci?

      Usuń
    3. Olesiu, zachęcam do przeczytania całej recenzji, albo chociaż fragmentu :-)

      Usuń
  4. Przyjemne wnętrza.
    Poza tym skoro dajesz minus,to nie ma o czym mówić.
    Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
  5. w sumie to czasem warto trafić w takie miejsce - bardziej docenia się inne :)
    pozdrawiam i również dziękuję za spotkanie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak Kaś. Ja ostatnio żywiłam się we włoskiej knajpie w Berlinie i zachwycałam się zwykłym brokułem i ziemniakami właśnie, bo były zrobione idealnie, nie tak jak w Titi. Dzięki Kaś za spotkanie i mam nadzieję, do zobaczenia wkrótce :-)

      Usuń
  6. Fajne miejsce , koniecznie do odwiedzenia kiedyś. Pozdrawiam!:**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewelino, No nie wiem, czy to miejsce trzeba koniecznie odwiedzić...?!?! I nie do końca jest to fajne miejsce, jak piszesz...?!?!

      Usuń