piątek, 18 stycznia 2013

Agent Tomek stołuje się na mieście #1: Delicatessen, Łódź


Tym razem Łasuch nie testował restauracji osobiście, lecz wysłał na przeszpiegi swojego agenta, czyli mnie, Tomasza Fisiaka. Z przyjemnością podjąłem się misji i co jakiś czas zamierzam dostarczać Wam szczerych recenzji nowych (ale nie tylko) restauracji i kawiarni w naszym mieście. Z góry przepraszam za chwilowo nie najlepszą jakość zdjęć. Mam nadzieję, że warstwa tekstowa zrekompensuje mało zadowalającą warstwę wizualną.

Delicatessen wybrałem z kilku przyczyn. Słyszałem o tej restauracji sprzeczne opinie (od euforii po ostrą krytykę), przeczytałem też kilka neutralnych recenzji i postanowiłem przekonać się na własnej skórze, co ma w swojej ofercie. Nie ukrywam, że zachęciła mnie też nazwa nawiązująca do filmu, który lubię, oraz doskonała lokalizacja – w centrum, blisko mojej uczelni. W testowaniu lokalu przy Gdańskiej pomógł mi inny bywalec :-).


Tak jak wspomniałem wcześniej, Delicatessen znajduje się w dobrym punkcie miasta – blisko ruchliwego skrzyżowania i kilku budynków uniwersyteckich. Mimo to na początku naszej wizyty byliśmy jedynymi gośćmi. Wkrótce pozostałe stoliki też się zapełniły, co świadczy o tym, że restauracja na brak klientów nie narzeka. Choć bądźmy szczerzy – niestety można jej sporo zarzucić. Ale o tym niebawem.
Na dzień dobry pan z obsługi, pół żartem, pół serio, kazał nam bardzo dokładnie wytrzeć buty, bo akurat wyczyścił podłogę. Rozumiem dbałość o czystość i nie do końca poważny ton tej uwagi, ale nie każdemu taka ironia może przypaść do gustu. Wybraliśmy stolik przy oknie. W Delicatessen nie ma zbyt wiele miejsca, raptem 4-5 stolików, różnych wielkości i w różnym stylu. Trudno tez określić sam styl lokalu – nadałem mu nazwę „twórczy chaos”. Składały się nań ogromne lustra, świeczniki z butelek, różnokolorowe bieżniki, różne tabliczki, kilka doniczek, ciekawe narzuty na niektórych krzesłach, a przede wszystkim kot. Kot, leniwie wylegujący się na jednym z krzeseł, który później przeskoczył na stolik. Alergików lojalnie uprzedzam, że to najwyraźniej stały gość lokalu.

Ja i mój towarzysz byliśmy bardzo głodni, więc po szybkim przestudiowaniu menu (jadłospis w formie ramki na zdjęcia – bardzo ciekawy pomysł!) uznaliśmy, że zrezygnujemy z dania dnia (czyli mało obiecującego zestawu rosół i kurczak) i w zamian wybierzemy coś spoza karty. Była taka możliwość, gdyż menu zawierało tylko wycinek oferty. Skusiłem się na zestaw wegetariański: zupę jarzynową i naleśniki z mieszanką warzyw. Mój towarzysz zamówił barszcz czerwony i placek po węgiersku. Trochę nam przeszkadzała maniera pani przyjmującej zamówienia („co zjemy?”, „czy coś wybraliśmy?”), ale to naprawdę drobiazg. Przy okazji dość niefortunnie rzuciłem uwagę, że nie spieszy nam się, co miało swoje przykre konsekwencje później.

Na początek dostaliśmy zamówione napoje, czyli zieloną herbatę i latte, a do nich zestaw ciasteczek. Wszystko podano na bardzo ładnej zabytkowej tacy. Wkrótce na stole pojawiły się zupy. Zupa jarzynowa bazowała na rosole, a na wkładkę warzywną składały się m.in. marchewka, zielona fasolka i, przede wszystkim, brukselka. Zupa była bardzo rozgrzewająca, idealnie doprawiona i miała bardzo przyjemny delikatny smak. Wszystko w niej grało. Gorzej było z barszczem – nie próbowałem uszek, ale sam wywar wydał mi się za mało wyrazisty w smaku. Sama pietruszka nie była w stanie wydobyć intensywniejszego smaku.

Schody zaczęły się przy drugim daniu. Zostaliśmy uprzedzeni, że przygotowanie jedzenia trochę potrwa, bo są przyrządzane na bieżąco; zresztą wcześniej wspomniałem pani z obsługi, że mamy czas. Nie spodziewałem się jednak, że na drugie danie będziemy czekać 50 minut. Okazało się potem, że opóźnienie spowodowała wymiana butli z gazem, ale tę informację przekazano nam kilka minut przed podaniem talerzy. Nie ukrywam, że tym razem „twórczy chaos” poszedł w złą stronę – odnieśliśmy wrażenie, że lokalem chwilowo zarządza jedna osoba, która pełni jednocześnie rolę kelnerki, kucharki i fachowca od napraw.
Kiedy już powoli traciłem nadzieję, że zjem naleśnika, ów naleśnik (a nawet trzy!) wylądował przede mną. Danie było bardzo smaczne. Wypełniała je masa z mielonych ugotowanych warzyw. Pani nie była w stanie określić, co składało się na farsz, ale wyczułem i zauważyłem marchew, fasolkę, selera, cebulę i ciecierzycę (chyba). Mój jedyny zarzut – naleśniki mogły być nieco cieplejsze. Mój towarzysz znów nie miał szczęścia – jego placki po węgiersku były naprawdę zimne. Nawet ich dobry smak nie zatarł złego wrażenia. Mam nadzieję, że to faktycznie efekt wymiany butli, a nie norma. Panie ze stolika obok też chyba nie spodziewały się takiego opóźnienia, bo w pewnym momencie dość głośno zaczęły manifestować niezadowolenie.

Na deser nie starczyło już i miejsca, i czasu. Za to największa niespodzianka czekała na nas na końcu . Był nią odręcznie napisany rachunek. Czyżby w Delicatessen nie było kasy fiskalnej? Ceny okazały się rozsądne, nikt nas nie oszukał, ale szok przeżyliśmy i tak. Może kasa też uległa awarii ;)? Jeszcze a propos cen – zupy ok. 7 zł, drugie danie ok. 16 zł, herbata/kawa – 5/6 zł. Łącznie rachunek wyniósł nas 55 zł, co wydaje się sensowną kwotą na dwie osoby.
Kilka uwag na koniec. Delicatessen to bardzo przyjemna, kameralna i niedroga knajpka, która serwuje smaczne i świeże dania, ale przy okazji zalicza trochę wpadek natury organizacyjnej. Na wizytę tam najlepiej zarezerwować ze 2-3 godziny. Lojalnie uprzedzam, że klimatyzacji brak. Restauracja ogólnie wykazuje spory potencjał, ale potwierdzają się zasłyszane wcześniej opinie o chaosie. Oby ten brak organizacji został opanowany, bez szkody dla jakości jedzenia. 


Przydatne adresy


Delicatessen
ul. Gdańska 54
90-612 Łódź



tel. 506 047 919

Sponsorem wypadu do Delicatessen był Specjalny Łasuchowy Wysłannik czyli Agent Tomek.

 

7 komentarzy:

  1. najbardziej podoba mi się kociu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Do kota można odnieść się różnie. Dawno temu miałam przyjemność pić kawę w krakowskiej kawiarni, i tam również kot był stałym elementem wyposażenia ;) Lokal miał niepowtarzalny klimat, zakochałam się w nim od razu, a kot dodawał całości ogromnego uroku. Jeśli jednak w trakcie obiadu zamachałby mi ogonem nad talerzem z zupą, to miałabym mieszane uczucia. Jestem do zwierząt nastawiona bardzo przyjaźnie, ale skoro to nie mój zwierzak i nic o nim nie wiem, to jednak wolałabym, żeby spacerował bliżej moich nóg niż łyżki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie gin. Ja uwielbiam zwierzęta. Psy zwłaszcza. Domowy zwierzak to jedno, ale zwierzak a zwłaszcza kot restauracyjny to drugie. Nie wiadomo gdzie on się szwenda i jakie "skarby" strzepuje z łapek i z ogona ludziom do talerza. Jak dla mnie wielkie brrrrr :-)

      Usuń
  3. What an interesting restaurant. I love cats but not in the kitchen or in the dining room.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yeah Tessa cats especially in the restaurant are for me a big no no :-)

      Usuń
  4. Do Delicatessen wpadam co jakiś czas, gdy potrzebuję się zresetować
    (co ułatwia mi wyjątkowy klimat tego miejsca) :)
    Najbardziej smakują mi tutaj wszystkie mączne wyroby:
    naleśniki, racuszki, pierogi - aż ślinka cieknie!
    Pychotka! :P

    OdpowiedzUsuń