SOBOTA
Po 24 godzinach
można się było wybrać na ciąg dalszy festiwalowego obżarstwa.
Czasu i miejsca w żołądku starczyło tylko na 4 lokale.
Obchód
zaczęliśmy w Kamari, które oferowało Łódzką Gwiazdę Udającą
Greka. Nie było nam dane jednak sprawdzić, co wchodzi w jej skład
– kelnerka uprzejmie nam wytłumaczyła, że jedzenie już wyszło.
Ocena: 1 (zgłaszając się na Festiwal, restauratorzy powinni
przewidzieć, że zapotrzebowanie na danie festiwalowe będzie duże;
takie sytuacje nie powinny mieć miejsca; no chyba że jest się
Tari Bari i z góry się planuje przygotowanie góra 100 porcji…).
Dlatego na kolacji
ostatecznie wylądowaliśmy w pobliskiej La Stradzie, która
promowała się daniem „La dolce vita”. Życie miał nam osłodzić
zestaw: polenta z chili (bez smaku) i pasztet ugarnirowany kiełkami
(jadłem już lepsze). Najwyraźniejszy smak miał marynowany imbir, który
też dziwnym trafem wylądował w tym dość przypadkowym zestawie.
„La dolce vita” zawiodła, a przede wszystkim nie nakarmiła
mnie, Łasucha i towarzyszącej nam J., więc postanowiliśmy
spróbować jeszcze czegoś z karty. Padło na zapiekane ravioli: z
orzechami i ricottą oraz łososiem i ricottą. Przygotowanie 3
porcji klusek przerosło pana kucharza, ponieważ otrzymaliśmy:
ravioli z orzechami bez orzechów (za to z jednym kawałkiem
łososia), ravioli z łososiem bez stwierdzonej obecności łososia
(ale też bez orzechów, więc nie można zwalać na zamienione
talerze) oraz ravioli z pesto, które, po pierwsze, nie zostało
zamówione, i którego, po drugie, nawet nie ma w menu. O ironio,
kluski z pesto okazały się najsmaczniejsze :-).
Nastroju nie poprawiło nam wino stołowe o wysokiej zawartości
wody. Jedno jest pewne – powrót do La Strady nam nie grozi.
Przygody z ravioli
musieliśmy odreagować deserem, więc poszliśmy do znajdującego
się nieopodal Niebostanu. Tu, podobnie jak w Owocach, musieliśmy
trochę poczekać na konkursowy deser, ale opóźnienie wynagrodziła
nam zdrowa porcja wina, tym razem niechrzczonego. Niebostan
postanowił pochwalić się „Pannami z Wilka” i kawą
niespodzianką. Kawa niespodzianka okazała się zwykłym cappuccino,
więc nie wiem, skąd ta nazwa. Za to „Panny…” były słodką
masą serową, zakładam, że na bazie mascarpone, na spodzie z
pokruszonych ciastek, udekorowaną truskawkami. Kiedyś podobny
serniczek serwowano w nieodżałowanej Sieście. Za takimi pannami
bym się raczej nie uganiał, ale wpadki nie było. Ocena: za deser 4
(smaczny, ale liczyłem na więcej), kawa 4 (bo niespodzianką okazał
się brak niespodzianki).
Ostatnim punktem
podczas tych 2 intensywnych dni był deser w Foto 102. I tak jak
słabo zacząłem swój udział w Festiwalu, tak samo słabo go
zakończyłem. Nie mam nic do zarzucenia kawie, która okazała się
standardowym cappuccino, za to za deser kawiarnia dostaje czerwoną
kartkę. Tiramisu malinowe – wydaje się, że tego nie można
zepsuć. Można! Serowa pulpa z odrobiną malin i jakimś nasączonym
spodem o nieokreślonym smaku obok tiramisu nawet nie stała. Podanie
w plastikowym pojemniczku też nie poprawiło złego wrażenia…
Ocena: deser 2 (za klimat miejsca, bo Foto 102 bardzo lubię; ale na
tiramisu nie będę tam przychodzić), kawa 4.
Tak zakończyła się
moja przygoda z 10. edycją Festiwalu Dobrego Smaku. Przygoda bardzo
udana, mimo kilku ewidentnych wtop uczestników. Poznałem kilka
nowych smaków, poczułem na własnej skórze dreszczyk emocji (czy
będzie tak ładnie jak na zdjęciu? czy smak nie zawiedzie?), a
przede wszystkim z radością wcieliłem się w rolę asystenta
Jurorki :-).
Za rok zdecydowanie powtarzam!
Na koniec jeszcze
tylko dodam, że w restauracyjno-kawiarnianym maratonie oprócz mnie
i Łasucha brali też udział: A., A., Be, K., J., J., M., V.
Dziękujemy za wsparcie! :-)
A już zupełnie na sam koniec jeszcze kilka słów od Łasucha:
Te cztery festiwalowe dni to był wspaniały czas. Istny raj dla obżartuchów i łasuchów, więc nie mogło mnie na nim zabraknąć:-) Chciałabym, korzystając z okazji, podziękować Barbarze Sokołowskiej - Urbańczyk, Organizatorce Festiwalu, która dostrzegła we mnie jurorkę. Dziękuję moim Współtowarzyszkom i Współtowarzyszom jurorowania oraz Agentowi Tomkowki, który dzielnie i cierpliwie towarzyszył mi w festiwalowym obżarstwie a potem opisał wszystkie hity i wtopy skonsumowane podczas festiwalu. Podziękowania należą się też całej ekipie, która pomagała nam w pochłanianiu coraz to nowych festiwalowych propozycji.
Choć kilka miejsc nie dało rady i zdarzyło się kilka wtop restauratorów, to i tak warto było. Tłumy łodzian, które z festiwalowymi mapkami szwendały się po mieście w poszukiwaniu nowych smaków nie mogły się mylić. Kolejki do niektórych lokali też świadczą o tym, że takie festiwale są potrzebne, choć nie każdy restaurator się ze mną zgodzi :-) Dla dobrych restauracji o wyrobionej opinii często udział w festiwalu to gra nie warta świeczki, ale to świetna okazja zwłaszcza dla nowych miejsc na kulinarnej mapie Łodzi. Udział w konkursie wiąże się na pewno z ogromnym wysiłkiem, dodatkowymi kosztami, kilkoma bezsennymi nocami i ryzykiem, bo przygotowane przez restauratorów festiwalowe dania podlegają przecież bardzo surowej ocenie nie tylko jury, ale i wszystkich klientów, którzy po festiwalu będą dobrze pamiętać o tym co im zasmakowało, a co nie. Ja na pewno będę pamiętać i przez cały rok, aż do następnej, 11. edycji festiwalu będę głosować na swoje nowo polubione miejsca nogami, które mnie we właściwym kierunku prowadzić będą :-) Kolejny festiwal dopiero za rok, ale już teraz mówię Wam do zobaczenia :-)
A już zupełnie na sam koniec jeszcze kilka słów od Łasucha:
Te cztery festiwalowe dni to był wspaniały czas. Istny raj dla obżartuchów i łasuchów, więc nie mogło mnie na nim zabraknąć:-) Chciałabym, korzystając z okazji, podziękować Barbarze Sokołowskiej - Urbańczyk, Organizatorce Festiwalu, która dostrzegła we mnie jurorkę. Dziękuję moim Współtowarzyszkom i Współtowarzyszom jurorowania oraz Agentowi Tomkowki, który dzielnie i cierpliwie towarzyszył mi w festiwalowym obżarstwie a potem opisał wszystkie hity i wtopy skonsumowane podczas festiwalu. Podziękowania należą się też całej ekipie, która pomagała nam w pochłanianiu coraz to nowych festiwalowych propozycji.
Choć kilka miejsc nie dało rady i zdarzyło się kilka wtop restauratorów, to i tak warto było. Tłumy łodzian, które z festiwalowymi mapkami szwendały się po mieście w poszukiwaniu nowych smaków nie mogły się mylić. Kolejki do niektórych lokali też świadczą o tym, że takie festiwale są potrzebne, choć nie każdy restaurator się ze mną zgodzi :-) Dla dobrych restauracji o wyrobionej opinii często udział w festiwalu to gra nie warta świeczki, ale to świetna okazja zwłaszcza dla nowych miejsc na kulinarnej mapie Łodzi. Udział w konkursie wiąże się na pewno z ogromnym wysiłkiem, dodatkowymi kosztami, kilkoma bezsennymi nocami i ryzykiem, bo przygotowane przez restauratorów festiwalowe dania podlegają przecież bardzo surowej ocenie nie tylko jury, ale i wszystkich klientów, którzy po festiwalu będą dobrze pamiętać o tym co im zasmakowało, a co nie. Ja na pewno będę pamiętać i przez cały rok, aż do następnej, 11. edycji festiwalu będę głosować na swoje nowo polubione miejsca nogami, które mnie we właściwym kierunku prowadzić będą :-) Kolejny festiwal dopiero za rok, ale już teraz mówię Wam do zobaczenia :-)
ja od czasu rozstania z agentem Pawłem nie stołuję się na mieście już w ogóle - prócz kawy albo jogurtu z Feel The Chill. Tak, wiem, to przykre ;]
OdpowiedzUsuńOj Olu, a gdzie Twoje grono znajomych...? Ja się szwendam po mieście wyciągając z domu co rusz to inną osobę, podobnie czyni Agent Tomek :-)
UsuńSzkoda, że desery nie dopisały, na nie czekam zawsze najbardziej :)
OdpowiedzUsuńDesery dopisały w pierwszy dzień festiwalu. Wtedy się działo deserowo, ooooj się działo :-)
Usuń